Wlasciwie nie planowalem ze cos na tej stronie skrobne o naszym wyjezdzie do Polski w ubieglym tygodniu. To bylo nagle, nieoczekiwane, bo dopiero co wrocilismy z dlugiego weekendu w Midelburgu a do Polski mielismy jechac dopiero kolo 5 wrzesnia zeby byc na urodzinach Kasi i znowu sptkac sie ze wszystkimi dobrymi ludzmi. Ale Marek zmarl 22 sierpnia po poludniu.
W drodze powrotnej do Holandii, 31 sierpnia 2016 zdalem sobie sprawe ze po 30 latach znajomosci z moim szwagrem Markiem Dydo nie moge nie napisac o nim, o mnie, o nas, o calym tym czasie. Pomyslalem, ze inaczej to tak jak by go nigdy nie bylo, jakby nigdy nie istnial. To tak jakby jego niespodziewana smierc 22 sierpnia nas nie dotknela. A jego smierc to cios... cios prosto w serce.
Tak szybko jak to bylo mozliwe pozalatwialismy niezbedne rzeczy, rowniez w pracy i nastepnego dnia po poludniu zaladowalismy 'La Soep' i wyruszylismy, kierunek wschod. Tym razem bez nocowania po drodze. Gaz do dechy, 12 godzin prawie bez zatrzymywania sie do Nowego Dworu Mazowieckiego. Srednio 13 litrow na 100 kilometrow.
Dzieki Bogu bylismy na czas zeby naszemu najlepszemu przyjacielowi i szwagrowi oddac ostani hold. To byla ostatnia chwila w naszym zyciu kiedy go widzielismy.
I juz nigdy wiecej... I co, i stoje jak ten kolek . Co ja ci powiem przyjacielu? Brakuje mi slow. Bo zanim sie obejrzysz gada sie frazesy bez znaczenia a tego nie chce. Moge tylko klac w duchu, k****, k****...
Dni potem to wir zalatwiania, telefony, kwiaty, wience. Nie ogarnialem, tak sie wszystko szybko dzialo. Z pogrzebu pamietam, ze kosciul nie pomiescil wszystkich , ze ludzie z zakladu pogrzebowego nie mogli nadazyc z odbieranien wiencow i wiazanek. I ze zapach tych tysiecy dopiero co rozwinietych kwiatow obezwladnial. 30 stopni celsjusza. Kondukt ,dziesiatki samochodow prowadzony przez Policje, wycie syren ambulansow i samochodow policyjnych- pozegnanie Marka wbijalo sie w serce i dusze. Ja moglem tylko myslec o tych wszystkich latach kiedy pare razy w roku bylismy razem w Swieta Bozego Narodzenia, Wielkanoc, wakacje. Rok w rok, nie zdajac sobie sprawy, ze to sie moze kiedys skonczyc. Myslalem ,ze my bedziemy zawsze. Ze zawsze bedzie nastepny raz zeby sie licytowac kto znajdzie jakies muzyczne cudenko na Youtubie, ze bedzie nastepna restauracja, do ktorej trzeba isc, kolejny "Festival Smakow". Nastepny, kolejny raz. Mowilismy o tym, byc moze zartujac zeby kupic kawalek ziemi, wybudowac dom dla nas wszystkich starych. Nie wiem czy to bylo realne.... ale mielismy plany.
Wracalismy z Polski dwa dni, nocujac w Helmstedt. Caly czas myslalem o naszej podrozy z Markiem w grudniu 1989. I gadalem caly czas o tej wspanialej podrozy do mojej polowki. Mur Berlinski dopiero co zburzony a my z Markiem jedziemy z full zaladowanym Fiatem Regata przez Niemcy jak gdyby nigdy nic. 24 godziny z zachodu na wschod, bo wtedy tak sie jechalo. Moja polowka wyleciala dzien wczesniej samolotem, bo Marek oddal jej swoj bilet, zeby sie nie musiala meczyc tak dluga podroza. Tak samo jak dal enerdowskiemu celnikowi z blagajacym wzrokiem pare puszek Coca-coli zeby mogl cos specjalnego postawic na swiatecznym stole i ucieszyc swoje dzieciaki. To caly Marek, taki byl Marek.
Maro (Fido Dydo), bedzie nam Ciebie tak bardzo brak. Zapach tysiacy kwiatow zlozonych w dniu twojego pozegnania stanie sie wspomnieniem. A Ciebie bedzie tak bardzo brak.
Marek, gdybys tylko mogl wiedziec, jak wielki jest zal i smutek ze odszedles...